Recenzja filmu

Szukając Erica (2009)
Ken Loach
Steve Evets
Eric Cantona

Jezus nazywa się Cantona

Kiedy dowcip opowiada taki smutas, jak Ken Loach, specjalista od problematyki społecznej, siła rażenia jest podwójna. Reżyser zrobił kapitalną komedię, ale bynajmniej nie porzucił ani swoich
Kiedy dowcip opowiada taki smutas, jak Ken Loach, specjalista od problematyki społecznej ("Kes", "Ziemia i wolność", "Buszujący w jęczmieniu"), siła rażenia jest podwójna. Reżyser zrobił kapitalną komedię, ale bynajmniej nie porzucił ani swoich zainteresowań, ani swojego języka. Jego główny bohater jest niepięknym robotnikiem na skraju życiowej przepaści. W zasadzie wydaje się, że już zaliczył upadek. Eric wygląda dziesięć lat starzej, niż powinien, jest otępiały, a kiedy próbuje się trochę ogarnąć, wygląda, jakby nie miał żadnego wpływu na swoje życie. Powolny rozkład przyśpieszyło spotkanie z niewidzianą od 30 lat żoną. "Spotkanie" to za dużo powiedziane – Eric miał odebrać od niej wnuczkę, ale gdy zobaczył swoją dawną miłość, uciekł jak spanikowane zwierzę. Córka, której miał w ten sposób pomóc, jest wściekła i rozczarowana.

Ktoś mówi o nim – zapętlił się (kiedy go poznajemy kręci samochodem obłąkańcze kółka na rondzie). Nie ma jednak warunków, żeby wpaść w pełnowymiarową depresję. Dwaj przybrani synowie traktują go jak zepsute powietrze i rządzą domem, zamieniając go w melinę. No i są jeszcze koledzy z pracy, którzy skorzystają ze wszystkich możliwości – od medytacji do świńskich dowcipów – żeby wydobyć z niego trochę radości. Dzięki ich wskazówkom i wydatnej pomocy podkradanej synowi marihuany, Eric znajdzie dodatkowe wsparcie, gdy zacznie mu się zwidywać sam "Król Eric". W jego obwieszonym plakatami pokoju pojawi się nagle jego imiennik i największy idol – sam Eric Cantona.

Cantona jest tym, czego Eric najbardziej potrzebuje – jego dokładnym przeciwieństwem. Charyzmatyczny, pewny siebie, o nieopanowanym temperamencie – to nie jest facet, któremu podskoczysz bez zastanowienia. A do tego człowiek sukcesu – ze wspaniałą karierą piłkarską, uwielbiany na Wyspach (zwłaszcza w Manchesterze), elegancko ubrany, prowadzący "światowe życie", a do tego ma jeszcze ten swój męski francuski akcent. "Zapomniałem, że ty też jesteś człowiekiem" – mówi listonosz, gdy słyszy jego prywatne zwierzenia. "Nie jestem człowiekiem, jestem Cantona" – odpowiada.

Piłkarz o aparycji drwala, który zasłynął nie tylko pięknymi bramkami i czerwonymi kartkami, ale też atakiem kung-fu, skierowanym w wulgarnego kibica, jest u Loacha nośnikiem prostej mądrości. Musisz się z tym zmierzyć – powtarza Ericowi. Z inercją. Z uczuciem do swojej byłej żony. Ze wstydem za to, co zrobiłeś. Z brakiem szacunku, który okazują ci synowie. Z problemami, w jakie cię wpakowali. Ze swoją przeszłością. Ze swoim życiem (to jedyne, które masz – dodaje po swojemu reżyser, który z niepozornej egzystencji potrafi zrobić wielki temat). Nie zapętlaj się. Kombinuj. Tylko idiota robi wciąż to samo, za każdym razem oczekując innego rezultatu. Listonosz musi odnaleźć tego silnego Erica w sobie. Ken Loach budzi w ten sposób dumnie wyprostowanego Cantonę w rachitycznym człowieczku.

Scenariusz Paula Laverty’ego mniej uświęca piłkarza niż kibicowską miłość. Każdemu zwidziałby się przecież ktoś inny: jednemu papież, drugiemu Shakira, trzeciemu Kuba Rozpruwacz. Miłość Erica do Cantony jest czysta, jak futbol, zanim dopadły go macki komercji. Cantona sam nie angażuje się fizycznie w pomoc biednemu listonoszowi. Jest siłą, która drzemie w przyjaźni i we wspólnocie – w tym konkretnym przypadku wspólnocie kibicowsko-kumplowskiej. Eric nie był na meczu od dziesięciu lat. Jego kumple noszą wolne od logo sponsora koszulki FC United of Manchester – klubu założonego w 2005 roku przez kibiców Manchester United w proteście przeciwko sprzedaniu "czerwonych diabłów" amerykańskiemu miliarderowi Malcolmowi Glazerowi. Klub, który zadebiutował w sezonie 2005/2006 w angielskiej X lidze, co roku przedzierał się do wyższych rozgrywek. "Nie stać mnie na to, żeby chodzić na mecze. Spójrz na samochody stojące pod stadionem. Na pewno nie należą do listonoszy".

Jedność kibicowska, która ocali Erica, tu jest owocem wspólnoty – a nie odwrotnie – wspólnotą ufundowaną na abstrakcyjnych, faszyzujących kibicowskich hasłach. Staje w obronie słabszych, bo tak należy zrobić. Być może tak zrobiłby Cantona – nawet jeśli jest tylko przywidzeniem. Bohaterowie Loacha są jednak z krwi, kości i znoju. Dlatego – zupełnie inaczej niż w wielu komediach – chce się, aby udało im się doświadczyć happy endu.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Był sobie wiekowy już listonosz, któremu w życiu wybitnie nie szło. Synowie mieli go za prostaka, z byłą... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones